środa, 7 października 2015

Wygraj książkę "Apetyt na Polskę"!


Nie chciałabym, aby temat konkursu organizowanego przez Expo i Magazyn Usta zdominował bloga. Nic na to jednak nie poradzę, że mam dla Was pewną niespodziankę.

Już prosząc o głosy w dwóch pierwszych turach konkursu sugerowałam, że będę miała do rozdania kilka sztuk pięknej książki. Mam nadzieję, że nikt tego nie odbierze jako szantaż/łapówkę, w końcu już dawno po sprawie, a jeden etap konkursu wygrany :) Niech to będzie zatem podziękowanie za to, że jesteście, wspieracie nas, czytacie, korzystacie z przepisów i mobilizujecie do dalszych działań.


Do rozdania mamy 5 sztuk książki "Apetyt na Polskę", w której zakochałam się już jakiś czas temu. Najpierw przeglądając ją zimą w formie PDFu (tutaj), później trzymając ją wydrukowaną w wersji papierowej. Książka została stworzona i wydana przez Magazyn Usta, więc możecie się domyślać, że cieszy oko na każdej stronie. Znajdziecie w niej przepisy Michała Gniłki, Grzegorza Łapanowskiego, Witolda Iwańskiego, Elizy Mórawskiej, Marysi Przybyszewskiej oraz Tomasza Trąbskiego. Teksty napisała Magdalena Kasprzyk-Chevriaux oraz Małgosia Minta, a cudowne zdjęcia zrobił Krzysztof Kozanowski.

Książki nie można oficjalnie kupić, jedynie przeglądać wersję online, dlatego to wyjątkowa okazja, aby ją zdobyć :)



Przejdźmy zatem do interesów, czyli zadania konkursowego. Po konsultacji z moją blogową dziewczyną Śliwką postanowiłyśmy pójść Wam na rękę i dać możliwość wyboru odpowiedzenia na jedno z dwóch pytań. Wystarczy zostawić komentarz pod wpisem i dopisać swój adres mailowy. Zwycięzców ogłosimy w przyszłą środę (14 października) na blogu.

1. Opowiedz o swoim kulinarnym koszmarze z czasów dzieciństwa oraz spróbuj odczarować to danie w przyjazny sposób.

Przykład: "Moją zmorą z przedszkola była rozgotowana brukselka. Dopiero od jakiegoś czasu  zaczęła mi smakować, kiedy odkryłam, że można ją jeść na surowo robiąc fantastyczne sałatki lub krótko gotować i karmelizować na patelni."

2. Wyobraź sobie, że wybierasz się na bezludną wyspę na Bałtyku. Masz przy sobie olej, cukier i sól. Możesz dobrać jeszcze tylko jeden składnik: ziemniaki, jabłka lub cebule. Wybierz jeden z nich i zaproponuj 3 dania, jakie zrobisz z produktów, które posiadasz. Możesz także korzystać z dóbr natury, jakie znajdziesz w okolicy.

Powodzenia! :)


39 komentarzy:

  1. Koszmarem dzieciństwa była dla mnie owsianka jaką wmuszano we mnie w przedszkolu, rozgotowana breja pozbawiona smaku i jakichkolwiek dodatków z wyjątkiem szczypty cukru i potarkowanych jabłek. Na szczęście odkryłam jakim lekarstwem dla duszy są płatki owsiane ugotowane na mleku i wymieszne z bananem, łyżką masła orzechowego i odrobiną syropu klonowego, cudownie dodają otuchy i energii w chłodny jesienny poranek :)
    aleksandra.holowacz@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  2. moim koszmarem była właśnie brukselka, ale jako że nie znalazłam na nią antidotum - to napiszę o drugiej zmorze, czyli kalarepie... wmuszana na surowo, że niby taka pyszna, że chrupiąca, że jak jabłka się je, że zdrowa, że coś tam - ble... ale taka zupka z kalarepy z chili z curry... mmm pyyycha
    m86@o2.pl

    OdpowiedzUsuń
  3. Myśląc o koszmarze z dzieciństwa odrazu przed oczami pojawia się szpinak. Do niedawna kojarzył mi się ze wstrętną, niejadalną papką, do której zjedzenia, zmuszały panie w przedszkolu.
    Długo nie mogłam się przełamać. Tamtego 'smaku' się nie zapomina.
    Wszystko zmieniło się, gdy zrobiłam boskie wegańskie curry z ciecierzycą i ogromną ilością szpinaku. To danie mogłabym jeść codziennie - jest niezwykle aromatyczne i poprawia humor jak nic innego :) Przyszła jesień więc curry z dodatkiem szpinaku robię raz w tygodniu. Tak właśnie odczarowany został szpinak :)
    Pozdrawiam,
    myy.goodies@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Kiedy byłam dzieckiem, mama zawsze zachęcała mnie do jedzenia szpinaku. "Zjedz chociaż odrobinę, bo wypadną ci wszystkie zęby" - tak lubiła mnie postraszyć. ;) Ja krzywiłam się i głośno lamentowałam, że nie będę jeść tej trawy. Dopiero, gdy dorosłam i sama zaczęłam kucharzyć, odkryłam szersze zastosowanie tego produktu i... zakochałam się w nim bez reszty! Zaczęłam go dodawać do wytrawnych potraw - naleśników, pierogów, pizzy i zapiekanek. Zabieram go ze sobą na drugie śniadanie w sałatkach i ulubionych tostach z kurczakiem i awokado. Dodaję do koktajli (czego dotąd nie odkrył jeszcze mój mąż). ;) A niedawno pokochałam go w cieście funkcjonującym pod nazwą "leśny mech", bez którego nie obejdzie się obecnie żadna rodzinna impreza. A co tam! Niech mama ma tę przyjemność. ;)

    kaliszanette@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Moim koszmarem dzieciństwa ewidentnie był kawior, szczególnie ten z białych jesiotrów, którym raczyli mnie notorycznie rodzice. Na szczęście w wieku 15 lat nauczyłem się jak umiejętnie łączyć go z moim ulubionym szampanem, dzięki czemu do teraz ten zestaw króluje na moim stole, najczęściej w porze śniadaniowej.

    kierski.tomasz@live.com





    OdpowiedzUsuń
  6. Dawno, dawno temu znienawidziłam jarmuż, który mama dodawała do rosołu, zresztą rosołu też nie cierpiałam. Na szczęście jako nastolatka zaczęłam przygodę z wegetarianizmem i w ten sposób mogłam zapomnieć o pływających kawałkach rozgotowanego liścia . Aż do zeszłego roku, gdy mąż przygotował blanszowany jarmuż z kaszą jaglaną, czosnkiem, cebulką i jajkiem sadzonym. Teraz zarażam miłością do jarmużu każdego kto u mnie jada :).
    agnieszkawenglorz@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  7. Moim koszmarem z dzieciństwa były kotlety mielone, tłuste, takie ughh.. zbierało mnie na wymioty na samą myśl.. Dopiero gdy zrobiłam swoją wersję je polubiłam. Zamiast rozmoczonej bułki dałam kaszę mannę, do środka wkładam kosteczki żółtego sera, całość obtaczam w kaszy mannie, a nie w bułce jak to się robiło kiedyś. Mówię wam pyszności..

    neyvoll@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  8. Moją zmorą z dzieciństwa były "ozorki wieprzowe", a w rzeczywistości Wielki Ozor, na którym mama gotowała zupę! Na szczęście (lub moje nieszczęście) wiedząc, że nie przepadam za nimi mama kroiła je na malutkie kawałeczki polewała sosem chrzanowym i mówiła, że jest to duszony indyk czy inne mięso. Widok mnie przerażał, ale podanie w inny sposób nagle zmienia nasze wyobrażenie o tym daniu, "dostrzegamy" wówczas smaki. Może nadal nie jestem wielką fanką ozorków (bo sama ich nie robię), ale potrawa naprawdę może smakować, wystarczy odpowiednie przyrządzenie :) Pozdrawiam :)

    An@Mari
    www.anamarisworld.blogspot.com
    anamarisworld@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  9. Mój koszmar z dzieciństwa? Bezapelacyjnie - warzywa strączkowe. Ciecierzyca, soczewica jak i fasola zwane byly tymi najokropniejszymi, koszmarami na talerzu, poruszały we mnie legion negatywnych emocji i skwaszonych min. Ich potencjał odkryłam dopiero...gdy zrezygnowałam z jedzenia mięsa! Od dwóch lat czaruję namaczając, gotując i miksując zasuszone nasiona. Burgery z warzyw strączkowych stały się moim popisowym daniem, kreatywnym zawrotem głowy, nieskończoną listą pomysłów. Smaki nigdy się nie powtarzają, choć blenduję, doprawiam i piekę niewielkie warzywne krążki na każdą (nie)okazję!

    jaglowska.olala@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  10. Koszmarem z dzieciństwa była"bania" czyli dynia. Ciocia przygotowywała ją na słodko z zacierkami lanymi kluskami. Pamiętam odruch wymiotny, który mi towarzyszył przy jedzeniu. Jadłam bo byłam grzecznym dzieckiem. Ciocia nie żyje od wielu lat i na wiele lat zapomnieliśmy o koszmarze związany z dynia na mleku i zacierkach... 2lata temu kiedy zaczęłam gotowac postanowiłam przełamywać swoje koszmary smakowe. W zeszłym roku odważyłam się na dynię. Robię ją na mleczku kokosowym, wczesniej podsmażając cebulkę z kurkuma i chilli. Nawet największego przeciwnika dyni -tatę przekonałam do jej smaku...na dzialce zasadził banie...więc w tym roku będą Nasze banie jako krem na ostro z prażonymi .

    Wietecha.aleksandra@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  11. najgorsze wspomnienie dzieciństwa to zdeycdowanie DYNIA, pod każdą postacią. nawet gdy zbliżało się halloween uciekałam najdalej jak się da kiedy tylko przychodziło do jej wydrążania i wycinania przerażających potworów. wszystkie te wnętrzności, które kojarzyły mi się z czymś wyjątkowo obrzydliwym, nie pozwalały mi się cieszyć (rzekomo) smacznym kremem z dyni, który przyrządzała mama i posypywała prażonymi pestkami. sam kolor przyprawiał mnie o mdłości. do czasu aż zaczęłam swoją przygodę z cukiernictwem i odkryłam ciasto czekoladowe z puree z dyni ;) mama dostarczyła mi zgrabny słoiczek, ktory miał wyjątkowo intensywny kolor i jako sekretny składnik dodałam go do ciasta. dzięki dyni było ono bardzo wilgotne, ciężkie (prawie jak brownie) i dodatkowo podkreślało smak czekolady. ciasto przełożone kremem o smaku pomarańczy podbiło serca wszystkich gości, w tym moje! możecie sobie tylko wyobrazić miny antyfanów dyni, którym po zjedzeniu wydałam tajemnicę tego cudownego smaku ;) od tamtego dnia co roku wyczekuję dyń na targach, bo zapasy puree w słoiczkach kończą się zdecydowanie za szybko :)

    klaudia.klos@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  12. Nie byłam zbyt wybrednym dzieckiem - bez grymasów wciągałam szczawiową, zupę mleczną, a nawet obleśnie bladą potrawkę z kurczaka z pływającą smętnie skórką i sałatę z wkładką mięsną w postaci dżdżownic (ach, szkolna stołówka :D) Za to byłam prawdziwą jedzeniową tradycjonalistką - obiad to miały być ziemniaki, mięso i surówka! Wszystkie jednogarnkowe eksperymenty mojej mamy nazywałam "ciapajami" i z pogardą odmawiałam miski leczo.
    Dzisiaj nie mieści mi się to w głowie, a "ciapaje" to niekończące się pole do eksperymentów. Z pieczonymi warzywami, soczewicą, kaszami, doprawione na ostro z kuminem i kolendrą. Ciapaje na prezydenta ;)

    kitchencentered@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  13. Wszystkie egzemplarze zgarnia Tomek!

    A tak serio. Jak byłam naprawdę mała, mama zaproponowała mi fileta z ryby. "Taka pyszna ryba, chrupiąca panierka... mmmm! I nie ma ości, ja patrzyłam, dwie ciocie i babcia, i żadna z nas ani jednej ości tam nie widziała!". Wiadomo, trafiła mi się ta jedna jedyna, cierpiałam ogromnie (nie mogłam mówić nawet potem, a to prawdziwy dramat dla mnie). Przez dziesięć lat nie jadłam ryb, dopóki mama się nie uparła i nie zaczęła mi serwować domowych paluszków rybnych z pieca. Rozdrabniała mięso, przyprawiała świeżymi ziołami i panierowała. W końcu się w rybach zakochałam :)

    A co do bezludnej wyspy, to na takiej wycieczce (jakbym miała folię aluminiową) najchętniej pieczonego ziemniaka z ogniska! No i jakbym mogła korzystać z dóbr natury, to do ziemniaków pewnie jakąś rybkę bym nad tym ogniem przypiekła :) k.m.janczewska@gmail.com <3

    OdpowiedzUsuń
  14. Wszyscy wybieraja koszmar (no dobra, watrobka przyprawiala mnie o zawroty glowy i bol zoladka) ale ja wiem co przygotowalabym z tych skromych skladnikow :)
    1. Mus z jablek - znalazlabym kubeczek przyniesiony przez morze, na ktorym dlugo dusilabym jabka z cukrem
    2. Zieleniny na bezludnej wyspie pewnie co nie miara wiec moze salatke udaloby sie zrobic np. z koniczyny, babki lancetowatej, stokrotki i jablek, oproszonych lekko sola
    3. Jablka obtoczylabym w oleju, nabila na patyk i zrobila pyszne pieczone jablka. Podejrzwam ze doplywajac na bezludna wyspe mialabym przy sobie czekolade (zadna nowosc:)) wiec wtedy moglabym je polac po upieczeniu. Ale bez dodatku bylyby rowie dobre.
    Bezludna wyspa bezwatpienia pobudzilaby moja kreatywnosc :)

    Justyna.kubiesa@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  15. My decydujemy się na wyjazd na wyspę :)
    do oleju soli i cukru dobieramy ziemniaki.
    przy odrobinie szczęścia na wyspie wyłowimy: szprota, dorsza, solę, łososia i omułki.
    na wyspie szukamy kopru, dzikiego szczypiorku, smardzy, topinamburu, kiełków, jajka (np. mewy ;) )

    z tych wszystkich składników mam trzy propozycje potraw:

    1 potrawa
    pieczemy w żarze ziemniaka. szprota wędzimy.
    z omułków robimy bulion, który redukujemy do wyciągu.
    ziemniaka polewamy wyciągiem, posypujemy koprem i podajemy z wędzonym szprotem

    2 potrawa - zupa rybna
    dorsza i solę filetujemy
    z ości i głów robimy bulion
    ziemniaka smażymy i dusimy w sosie z pierwszej potrawy, smażymy również smardze i dodajemy do bulionu. wszystko posypujemy szczypiorkiem, na koniec dodajemy filety z ryb

    3 potrawa
    łososia filetujemy, zasypujemy solą i cukrem, zostawiamy na słońcu na parę dni
    z żółtka z jajka mewy, oleju i koperku kręcimy majonez koperkowy
    łososia podajemy z majonezem, smażonym topinamburem i posypujemy kiełkami

    pozdrawiam :)
    brzeczkowska.w@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  16. Chyba nie bede zbyt oryginalna, gdy napisze, ze zmora mojego dziecinstwa byl ... szpinak. Nie bylam niejadkiem, od dziecinstwa bylam ciekawa nowych smakow i chetnie probowalam nieznanych mi rzeczy. Niestety do czasu przedszkola i "bajek" na temat jedzenia opowiadanych przez inne dzieci. Tak bylo wlasnie ze szpinakiem. Pewnego dnia mojej przedszkolnej przygody klopsowi z miesa mielonego w bialym sosie bez smaku (ktorego niestety nic nie moze "odczarowac" i chyba na zawsze pozostanie zmora...) towarzyszyla zielona papka (szpinak!), ktory moi weseli towarzysze od razu ochrzcili mianem papki z trawy. Poczatkowo nieufna - przeciez "starszaki" wiedza lepiej - odsunelam dziwna breje na skraj talerza... Jednak po chwili moja ciekawosc wygrala... i do dzis pamietam trawiasty smak owego szpinaku. Po powrocie do domu wszystkim opowiadalam o swojej obiadowej traumie. Moja niechec do szpinaku nie trwala na szczescie zbyt dlugo, a to dzieki mojej zapobiegliwej mamie, ktora podstepem wykorzystala moja milosc do kreskowek. Coraz czesciej na ekranie naszego telewizora zaczal pojawiac sie nie kto inny, jak sympatyczny marynarz - Popeye. Po jakims czasie i niezliczonych odcinkach bajki, mama powoli zaczela przemycac szpinak do naszego jadlospisu. Tym razem nie smakowal juz jak trawa, a dobrze doprawiony galka muszkatolowa stal sie jednym z moich ulubionych warzyw. Do dzisiaj nie wiem, co bardziej zadzialalo: urok Papeya, cudowne wlasciwosci jego szpinaku z puszki, czy moze aromat galki muszkatolowej. Obecnie szpinak dosc czesto gosci na moim stole, czy to w postaci zupy, salatki, tarty, sosu do makaronu czy lasagne. Koniecznie w towarzystwie czosnku i ... galki muszkatolowej �� A calkiem niedawno udalo sie odczarowac szpinak po raz kolejny... tym razem mi i to bez pomocy marynarza z kreskowki. Moja tesciowa po sprobowaniu mojej lasagne ze szpinakiem, poprosila mnie o przepis, mimo, ze szpinaku nie jadala od przedszkola ��

    kasia-molga@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojej, znaki �� to usmiechniete buzki :) cos nie zadzialalo ;)

      Usuń
  17. Hmmm chyba łatwiej byłoby mi odpowiedzieć na zadanie konkursowe z odwrotnej strony, gdyż od małego jadłam wszystko w każdych ilościach (aż wstyd się przyznać). Nie byłam wybredna, a tak jak większość osób mówi, że np pamietają z przedszkola te owsianki i kaszki manne i mają uraz do teraz, to ja mam chyba dziurę w pamięci albo po prostu wszystko mi smakowało :P Na szczęście (albo i nie) kilka lat temu zaczęłam interesować się kuchnią, gotowaniem i zdrowym odżywianiem i unikam wielu dań, którymi kiedyś się zajadałam (głównie mam na myśli te niezdrowe i wysokokaloryczne rzeczy :D).
    Natomiast, pierwsze co przyszło mi na myśl po przeczytaniu zadania konkursowego, to było nasze najpopularniejsze polskie śniadanie - JAJECZNICA. Było to danie, które zawsze towarzyszyło mojej rodzinie przy niedzielnym stole, i było to danie którego szczerze nienawidziłam. Zawsze przygotowywał ją mój tata, na cebuli i kiełkasie. I może to wcale nie byłoby takie najgorsze, ale ta jajówa zawsze była płynna, jeszcze troche surowa.... bleh, do teraz przechodzą mnie ciary na myśl o tym "cudzie". Wiem, że wiele osób taką właśnie jada, ale ja po prostu nie znosiłam tego smaku i samej świadomości, że to bylo jeszcze surowe. Zazwyczaj dłubałam widelcem w talerzu i zostawiałam. Przez długie lata unikałam jej jak ognia, i dopiero gdy sama zaczęłam ją sobie przygotowywać (bardziej ściętą, z pomidorami i szczypiorkiem/ z wędzonym łososiem i koperkiem/ serkiem kozim i avocado etc) pokochałam tę opcję śniadaniową, eksperymentując z dodatkami.
    Ale bigosu niestety, od małego nie znoszę i to się się chyba nie zmieni :P podobnie jak pierogów z kapustą i grzybami, i mimo iż robiłam sama na poprzednie Boże Narodzenie ponad 100 sztuk, to nawet nie spróbowałam (a rodzinka mówiła, że lepszych nie jadła hehe).
    Do niektórych smaków można dojrzeć, do niektórych nie ;-)

    P.S. Chociaż nie! Przypomniało mi się, jak jakieś 10 lat temu rodzice zabrali mnie i moje koleżanki do centrum handlowego i tam mieliśmy coś szamać. Dziewczyny wzięły chińczyka a ja wolałam wrapa z maca (serio?!), bo na chińczyka nie mogłam patrzeć (nawet wąchać...). A teraz????? Chińszczyzna to moja ulubiona kuchnia....... :D

    P.S.2 Dzięki! Nie wiedziałam, że brukselkę można jeść na surowo! Ja uwielbiam na sposób tajski - karmelizowaną na patelni, z chilli i sosem sojowym :)

    Pozdrawiam dziewczyny! :) I Jeszcze raz gratuluję Tosiu! <3

    OdpowiedzUsuń
  18. Mało to będzie oryginalne, ale będąc mała nie znosiłam szpinaku. Pojawiał się on w moim życiu tylko w jednej postaci, dość wyimaginowanej - po Bożym Narodzeniu, kiedy choinka powoli się osypywała, bawiłyśmy się z Zosią, że igły to szpinak... W naszych super wypasionych naczyniach kuchennych przygotowywałyśmy szpinak na różne sposoby. W rzeczywistości przekonała mnie do szpinaku chyba dorosłość, dobre jego doprawienie i naleśniki ze szpinakiem teściowej... ;)

    OdpowiedzUsuń
  19. Bulwa, kartofel, pyra… Nie mam żadnych wątpliwości co zabrać na wyspę. Usmażyłabym placuszki na słono z gotowanych ziemniaków, wrzuciłabym posiekane listki pokrzywy, mięty i odrobinę startego dzikiego chrzanu. Z reszty ugotowanych pyr powstaną kopytka na słodko (do sklejenia zaproponuję mąkę ze startych żołędzi), a trzecim daniem, najbardziej wybornym i kunsztownym byłyby ziemniaczki pieczone w ognisku. Zapachniało? 
    ale.bielawska@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  20. Bulwa, kartofel, pyra… Nie mam żadnych wątpliwości co zabrać na wyspę. Usmażyłabym placuszki na słono z gotowanych ziemniaków, wrzuciłabym posiekane listki pokrzywy, mięty i odrobinę startego dzikiego chrzanu. Z reszty ugotowanych pyr powstaną kopytka na słodko (do sklejenia zaproponuję mąkę ze startych żołędzi), a trzecim daniem, najbardziej wybornym i kunsztownym byłyby ziemniaczki pieczone w ognisku. Zapachniało? 
    ale.bielawska@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  21. Hmmm, gdybym mogła na tę wyspę oprócz wymienionych produktów zabrać jeszcze męża, a dzieci pozostawić na chwilę po opieką rodziny, to mogłoby być całkiem nieźle :-)
    A zabrałabym ze sobą cebulę...
    Bo zakładam optymistycznie, ze wyspa, aczkolwiek niezaludniona, obfitowała by bogactwem darów natury...
    I tak, puszczając wodze wyobraźni i licząc na szczęście zrobiła bym:
    1. Rybę (mam nadzieję, że M. coś by złowił, nie przepada za samym zielskiem, więc nie miałby wyboru...) usmażyłabym doprawiając solą i podała z karmelizowaną cebulą z dodatkiem soku z czarnego bzu (spoko, bez rośnie wszędzie :-)), jak szczęście dopisze, to znajdziemy kłącza topinamburu, który ugotowany w wodzie i rozgnieciony stałby się dodatkiem puree do ryby...
    2. Tak, jak bez, tak też dzikie jabłka, albo mirabelki, albo dzikie grusze można spotkać prawie w każdym regionie Polski... ale gdyby szczęście nie dopisało, to na 100% znalazłabym dziką różę... Taka konfitura z owoców dzikiej róży z dodatkiem skarmelizowanej cebuli, podana na... no np. na kawałkach chrupiących i kwaśnych jabłek (ok, zakładam, że ta dzika jabłoń jednak tam będzie)
    3. Małże... wszak w Bałtyku mamy małże, omułki... podsmażona na oleju cebulka, do tego małże... mi już nic więcej do szczęścia nie trzeba... no, może kieliszeczek białego wina... hmmm, zależy jak długo na tej wyspie byśmy byli, bo jak długo, to i wino dałoby się przygotować, ale to chyba opowieść na inną bajkę...

    agnieszka.czapska-pruszak@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  22. Wakacje nad Bałtykiem. Siedzę w pontonie, a szum fal i promienie słoneczka mnie usypiają...
    Budzę się. Fale już mnie nie kołyszą. Rozglądam się - jestem na wyspie, wokół brak żywej duszy, a w brzuchu burczy. Jednak los mi sprzyja - mam ze sobą butelkę oleju, mnóstwo soli, trochę mniej cukru i pękaty worek cebuli.
    W trakcie poszukiwania miejsca na obóz natrafiam na pasternak. Zabieram kilka bulw. Po drodze znajduję jeszcze kilka zmizerniałych dzikich marchewek. Szczęśliwym trafem łapię też śledzia w płytkiej wodzie.
    Opieram ponton na patyku, żeby mieć trochę cienia i zabieram się do filetowania śledzia. Czyste mięso zanurzam w wodzie z solą i zostawiam. Później dodam do niego posiekaną cebulkę i zaleję olejem. Pozostałości z ryby wrzucam do wrzątku. Dodaję korzenie smutnej marchwi, solę i gotuję bulion. W międzyczasie posiekaną w pióra cebulę smażę długo i powoli, mieszam, patrzę i wącham. W brzuchu burczy coraz głośniej. Plastry pasternaku opalam nad ogniem. Wreszcie cebula ląduje w zupie. Posypuję ją jeszcze plastrami pasternaku i zajadam. Trochę żałuję, że nie znalazłam w krzakach butelki wina, ale i tak jest pysznie.
    Idę na przechadzkę, zajadając ociekającego olejem śledzia. Los znów się do mnie uśmiecha - wracam do obozu dzierżąc kilka jabłuszek zebranych spod jabłonki, dwa baldachy czarnego bzu i kilka orzeszków z leszczyny. Połówki jabłek nabijam na patyk i piekę nad ogniem, cebulę posiekaną w pióra smażę na oleju z owocami bzu, posypuję cukrem i patrzę, jak się powoli topi. Dorzucam obrane orzeszki i wlewam odrobinę wody. Cebula trafia na upieczone jabłuszka.
    Zanim zjadłam ostatni kawałek... Budzę się. Ponton już nie kołysze się na falach, niedaleko słyszę głośną zapowiedź nadchodzącej gotowanej kukurydzy. Bezludna wyspa to tylko smaczny sen. A w brzuchu nadal burczy...

    Agnieszka,
    macho.maciej@op.pl

    OdpowiedzUsuń
  23. Jako sześciolatka zapałałam nienawiścią do zupy owocowej podawanej w przedszkolu. Do dziś wzdrygam się na samą myśl o różowej, gorącej brei z pływąjącymi w niej, rozgotowanymi kawałkami truskawek, wiśni i makaronu. Potrawę o tych wątpliwych walorach smakowych odczarowała dopiero kilkanaście lat pózniej moja Babcia. Wakacje na wsi, swieże wiśnie prosto z drzewa, pyszne truskawki i inne owoce sezonowe. To wszystko zanurzone w chłodnym waniliowym kompocie, podawane z zimną smietaną kremówką i listkami swieżej mięty. Aż zapachniało latem…

     

    (kasiasokolowska@hotmail.com)

    OdpowiedzUsuń
  24. moim koszmarem byla zupa z suszonych owocow nazwana przezemnie "zupa papierosowa" Jakimz zaskoczeniem dla mozjej mamy bylo gdy na pytanie co dzisiaj jadlas uslyszala zupe papieosowa- myslala ze znalazlam papierosy w zupie , a to ten smak i zapach wedzonego .
    po latach odkrylam sliwki wedzone w kompocie deserze wigilijnym z suszu. Nie przesadzam jednak z dodaniem wedzonych owocow wole jednak suszone . Np szarlotka z dodatkiem sliwek i orzechow. sliweczki wspaniale wchlaniaja sok z utartych jablek . polecam . Nazwa ta jednak przetrwala w rodzinie jako okreslenie potrawy trudnej do przelkniecia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. moim koszmarem byla zupa z suszonych owocow nazwana przezemnie "zupa papierosowa" Jakimz zaskoczeniem dla mozjej mamy bylo gdy na pytanie co dzisiaj jadlas uslyszala zupe papieosowa- myslala ze znalazlam papierosy w zupie , a to ten smak i zapach wedzonego .
      po latach odkrylam sliwki wedzone w kompocie deserze wigilijnym z suszu. Nie przesadzam jednak z dodaniem wedzonych owocow wole jednak suszone . Np szarlotka z dodatkiem sliwek i orzechow. sliweczki wspaniale wchlaniaja sok z utartych jablek . polecam . Nazwa ta jednak przetrwala w rodzinie jako okreslenie potrawy trudnej do przelkniecia.
      dorota@bulzaga.eu

      Usuń
  25. Odczarowana wątróbka.
    W dzieciństwie mama podawała ją z patelni z cebulą i białym ryżem. Suchy ryż i dziwnie wyglądająca wątróbka rosły w buzi i nie dawały się się zjeść do końca.
    Podroby odczarowałam już dawno temu i przygotowywałam na różne sposoby. Największym wyzwaniem było dla mnie jednak przekonanie do niej mojego lubego, który to, co do zasady nie jest wybredny ale wątróbce zdecydowanie się sprzeciwiał. Do czasu. I jest to rzecz, którą poczytuję sobie za ogromny sukces. Dziś wątróbka nie jest sucha i nie rośnie w buzi, za to migiem znika z talerza.
    Pierwsze pole zdobyłam dzięki wątróbce duszonej w cydrze, podawanej z karmelizowanymi jabłkami z tymiankiem i młotkowanym różowym pieprzem, do tego kasza jaglana z kurkumą i szczyptą cynamonu.
    Dzięki wcześniejszej pozycji zyskałam otwartą furtkę- w głowie piętrzyły się pomysły na „uszlachetnienie wątróbki” i powstała (chyba moja ulubiona), lekko owocowa wersja. Wątróbka podsmażona na klarowanym maśle, flambirowana w creme de casis, podawana z musem z czarnej porzeczki z chilli i pieprzem. Dla tego przepisu już drugi sezon przerabiam czarne owoce na aromatyczną nalewkę i smażę konfitury, które potem stanowią bazę wszelakiej maści sosów do mięs.
    A wisienką na torcie jest pate z kurzych wątróbek, które na święta wzbogacam o korzenny aromat przypraw i czerwonego porto. Polane kaczym smalcem z tymiankiem mogłoby stać w lodóce jakiś czas ale cóż.. nie jest mu dane 
    nataliabatman@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  26. Koszmar z czasów dzieciństwa, pytacie? O dziwo zawsze wyjątkowo smakował mi szpinak, do dzisiaj zajadam się śledziami. No, może za wątróbką nie przepadałam, ale żeby zaraz była moim koszmarem?
    A, nie, czekajcie! Już wiem, który delikwent pojawiał się w moich najgorszych snach! I był nim nie kto inny, jak… kozi ser.
    Czym sobie na to zasłużył? Na pewno "innym" smakiem, trochę też naraził mi się specyficznym zapachem. A zresztą - było, minęło. Czas schować dawne animozje, bo w dniu, w którym spróbowałam sernika z koziego sera z wytrawną konfiturą z czerwonej cebuli z dodatkiem rodzynek, ten nieszczęśnik z mojego najgorszego wroga… stał się jednym z moich najlepszych przyjaciół :-)

    Pozdrawiam!
    Karolina (karolinaorl@gazeta.pl)

    OdpowiedzUsuń
  27. Kaszanka

    Sobie, co prawda nie musiałam jej odczarowywać nigdy. Uwielbiam gorącą z grilla ze słodką i rozpływającą się w ustach cebulą. Podgrzaną na patelni z białym pieprzem i kurkami. Na śniadania z jajkiem sadzonym. Na obiad z kefirem. Uwielbiam tą miękką, rozpadającą się na patelni i tą w angielskim stylu, zrumienioną w plasterkach, zwartą, z jesiennymi jabłkami, orzechami włoskimi i czerwonym radicchio.. Ale żeby zadowolić pewnego Pana musiałam się bardziej nastarać.

    Żeby nie kojarzyła się z grillem i z tym, czym tak naprawdę jest postanowiłam przybajerzyć ją i podać jako przystawkę do trzydaniowej kolacji. Podana jako farsz do raviolo, podlany żubrówką, z dodatkiem karmelizowanych w tymiankowym miodzie kosteczek szarej renety i goździków.. Całość polana palonym masłem, do tego kieliszek pigwówki... I tak o to kiszka weszła na salony a przy tym i do serca pewnego Pana

    weronika071@vp.pl

    OdpowiedzUsuń
  28. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  29. Gdybym wylądowała na bezludnej wyspie prócz wymienionych składników dobrała by jeszcze jabłka.Na bezludnej wyspie na pewno jest wiele dób natury nie wykorzystanych przez nikogo :)
    1. Przy odrobinie szczęścia i cierpliwości złowiłabym jakąś rybkę, np dorsza. Z dorsza wykroiłabym filety i zamarynowała je w soli. Na jabłkach rozdrobnionych między kamieniami ułożyłabym filety i gdybym miała folię aluminiową posmarowałabym tę folię olejem, ułożyłabym uprzednio rozdrobnione jabłka i na tych jabłkach filety, a dorsza posypałabym rozdrobnioną natką pietruszki znalezioną nieopodal mojego obozowiska a jeżeli nie to ułożyłabym na jakimś kamieniu (kamień oblany olejem) blisko ogniska. Zwiedzając wyspę znalazłam kilka ciekawych, jadalnych roślin, więc postanowiłam zrobić do tego jakąś sałatkę. W moich zielonych zbiorach znalazły się: garść młodych pokrzyw, garść liści mniszka lekarskiego, kilka listków koniczyny, kilka kwiatków stokrotki i kilka listków mięty oraz resztkę rozdrobnionych jabłek, sałatkę polałabym sosem zrobionym z oleju, soli, ząbku czosnku. Na koniec sałatkę posypałabym orzechami laskowymi lub włoskimi.
    2. W ten dzień bardzo świeciło słońce więc postanowiłam upiec jabłka przy ognisku i na promieniach słonecznych. Usunęłam gniazda nasienne z jabłek i w miejsce gniazda nasiennego wyspałam cukier wymieszany z odrobiną cynamonu. Po upieczeniu posypuje jabłko zebraną żurawiną i kilkoma orzechami laskowymi
    3. Trzecim daniem, a raczej przekąską były by chipsy z jabłek ususzone na promieniach słońca z różnymi przyprawami, z solą, i z znalezionymi w okolicach przyprawami: macierzanką i lebiodką.

    katarzynazalarska@interia.pl

    OdpowiedzUsuń
  30. Nie byłam wybrednym dzieckiem jeśli chodzi o jedzenie. Owszem, było kilka rzeczy, których jeść nie lubiłam, ale na szczęście rodzice nie zmuszali mnie do jedzenia niczego, tylko dlatego, że np. zdrowie i dzięki temu nie mam żadnych traum żywieniowych. Chyba nie chcieli powtarzać błędów swoich rodziców, bo mama nieraz opowiadała mi o tym, jak wmuszano w nią np. mleko prosto od krowy, którego ona nie znosiła. Wyrozumiałość rodziców i ich podejście „dziecko też człowiek i ma prawo mieć swoje preferencje smakowe” sprawiły, że nie mam koszmarów z dzieciństwa odnośnie konkretnych potraw. Zwłaszcza, że czasem polubiłam i te potrawy, których w dzieciństwie nie lubiłam np. szpinak. Dziwne, że nie lubiłam go jako dziecko, bo uwielbiałam bajkę o Popoeye'u a zielony to mój ulubiony kolor. Może dlatego, że był podawany w postaci mdłej„papki” jako dodatek do drugiego dania. Obecnie, gdy przyrządzam go samodzielnie, chętnie zjadam go np. z makaronem, pizzy, pierogów, a także na surowo jako składnik sałatek.
    Drugim daniem, którego nie lubiłam w dzieciństwie to była owsianka-była to typowa zupa mleczna. Za zupą mleczną w postaci: mleko z pływającym w nim „czymś”- mogły to być właśnie płatki owsiane, makaron, lane kluski, ryż itp. nie przepadam do dziś. Jednak gdy na studiach zamieszkałam razem z bratem, nauczył mnie gotować owsiankę „taką jak trzeba” - gęstą, kleistą, a jednocześnie nierozgotowaną (nic z rozciapanej mamałygi) - dziś wiem, że aby uzyskać taką owsiankę trzeba kupić dobrej jakości, duże płatki owsiane i gotować je na minimalnym ogniu. Owsianka a'la brat, dosłodzona odrobiną miodu, zawierała całe bogactwo pyszności – w zależności od tego co było pod ręką: świeże owoce lub szczyptę cynamonu i orzechy, rodzynki, inne bakalie czy pestki słonecznika lub dyni. Taką owsiankę przyrządzam od tamtej pory bardzo często i stanowi jedno z moich ulubionych śniadań - zwłaszcza jesienną czy zimową porą, gdy poranki są mgliste, zimne i ponure, a śniadanie musi być ciepłe i pożywne. Do tego niedawno odkryłam, zupełnie przez przypadek, płatki jęczmienne które przyrządzam w podobny sposób, jako alternatywę dla owsianki.
    No i cóż, muszę przyznać, że do dziś -gdy jestem w rodzinnym domu a mama oznajmia, że owsianka na śniadanie,na pytanie: „Zjesz z nami?”,odpowiadam: „Zjem, ale ugotuję sobie po swojemu”. I wtedy na kuchence stoją dwa garnczki z owsiankami :-)

    OdpowiedzUsuń
  31. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  32. Jako mała dziewczynka bardzo nie lubiłam szpinaku. Moja mama przygotowywała z nim wiele potraw, których nie jadłam, ponieważ po prostu mi nie smakowały.
    Od początku mojej pasji do gotowania, postanowiłam użyć tego zielonego warzywa. Obecnie dodaję go do sałatek, naleśników zarówno z serem żółtym jak i białym. Przyrządzam też zdrowe szpinakowe koktajle.
    Nie umiałam docenić jakim cennym i potrzebnym jest składnikiem w każdej kuchni.

    la.julia@tlen.pl

    OdpowiedzUsuń
  33. Koszmar z dzieciństwa to na pewno marchewka z groszkiem na ciepło, ułe!
    Jak zmieniłem tę kleisto-słodką ciapę?
    Groszek: gotujemy wodę, łyżeczka soli + łyżeczka cukru, wrzucamy do wrzątku i gotujemy chwilę (max 4 minuty) by groszek był twardawy, ale gorący
    Marchewka: kroję w słupki i podsmażam z szalotką ok 3 minuty
    Sos: roztapiam masło w rondelku, dodaję bazylię i szałwię (w stosunku 2:1), dodaję pieprz i sól, gotuję z minutę
    Koniec: groszek i marchewkę z szalotką wrzucam do garnka i gotuję dopóki sos zacznie gęstnieć, następnie przerzucam do miseczki i posypuję podprażoną kozieradką
    To naprawdę biała magia!



    Wybieram: olej, cukier, sól, ziemniak + coś co znalazłem na wyspie

    No cóż, na początek robię wódkę z ziemniaka, skoro jestem już na bezludnej wyspie...

    Och, znalazłem krzak rozmarynu! No to:
    - w miseczce mieszam olej z solą i liśćmi rozmarynu, ucieram tak długo by olej był zielony i aromatyczny
    -nacinam ziemniaczki jak na hasselbacki i tak pokrojone umieszczam lodowatej wodzie z cukrem by podczas pieczenia nabrały pięknego koloru
    -po 30 minutach moczenia się w wodzie, nacieram każdego ziemniaka i zawijam w folię i wrzucam do ogniska (wersja na wyspę) lub na 45 min do piekarnika w 200* i na ostatnie 15min odwijam i zmniejszam temperaturę do 150* - gotowe!

    Następnego dnia znalazłem...podagrycznik!
    -tnę ziemniaczki na talarki – duuużo
    -podagrycznik blanszuję, następnie kroję z solą i podsmażam na patelni
    -ziemniaki moczę chwilę w baardzo słonej wodzie, następnie układam w jakieś formie (gdybym był w domu to włożyłbym do brytfanny!) i na zmianę przekładam z przygotowanym podagrycznikiem
    -na koniec podlewam obficie olejem, mieszam odrobinę wody z cukrem i smaruję samą górę ziemniaków – piekę ok 45-60 min w 180* (może być dłużej, zależy od grubości ziemniaków) lub wrzucam do ogniska ;)

    Co tu robi papryka?! Ekstra
    -pieczemy paprykę i pozbawiamy ją skóry
    -gotujemy ziemniaki na super miękko – w osolonej wodzie
    -odcedzone ziemniaki mieszamy z papryką i blendujemy (ucieramy), dodajemy szczyptę soli, cukru i trochę oleju
    powstaje nam sos-papka, którym możemy oblać drugie danie, bo od ziemniaków głowa nie boli ;)

    OdpowiedzUsuń
  34. Moją wielką zmorą od czasów 8 klasy szkoły podstawowej (tak jestem z tych, których jeszcze ominęło gimnazjum) był krupnik. Czy taki przezroczysty czy taki wręcz szary-- normalnie nie miałam pojęcia jak można to dobrowolnie zjeść! Bo w środku kasza a warzywa a to zdrowe. Może i zdrowe ale czemu takie szare i nijakie? Aż po nastu latach, gotując dla swojego męża już "zagęściłam" krupnik serkiem topionym, na wzór zupy z mielonym. I uwierzcie mi taka zupa jest bombowa wręcz! Gęsta, aromatyczna od warzyw i wreszcie nie szara :) tylko piękna biało-kremowa. Pycha.

    Iza :) isiaerde@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  35. Moją wielką zmorą dzieciństwa były jakże popularne mielone. Mama kładła przede mną coś, co zarówno w wyglądzie, jak i konsystencji przypominało kamień... Nie mogłam przełknąć wielkich kawałów cebuli i żółtych papkowatych glutów, które okazały się później namoczoną bułką. Dodatkowo zawsze miałam wrażenie, że mimo za bardzo chrupiącej skórki środek wciąż jest niedosmażony. Na szczęście całkiem niedawno, babciny zeszyt z przepisami odkrył przede mną swoją tajemnicę i postanowiłam skorzystać z jego rad i przygotować na obiad mielone. Jakże to była wspaniała decyzja! Babcia zamiast siekać i podsmażać cebulę radzi ją zetrzeć na tarce, upomina także, że należy oddzielić białka jajka i ubić je na sztywną pianę przed dodaniem do mięsa. Dzięki temu kotlety wychodzą lekkie i puszyste. Smaku doda im także łyżka musztardy i trochę świeżej pietruszki. Od tamtej pory mielone kojarzą mi się z pysznym domowym obiadem, a mój narzeczony okrzyknął mnie mistrzynią w ich przygotowywaniu :)
    Pozdrawiam!
    Karolina (karlen@onet.eu)

    OdpowiedzUsuń

Ze względu na sporą ilość przychodzącego spamu, byłyśmy zmuszone włączyć na kilka dni weryfikacje obrazkową.
Z góry przepraszamy za utrudnienia przy komentowaniu :)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...